Odkąd pamiętam, nakrapiany klasyk nie robił na mnie większego wrażenia. Ani ziębił, ani parzył – po prostu istniał. Dziecięce serduszko do największych nie należy, zatem moja miłość do rysowanych piesków objęła jedynie „Zakochanego Kundla” (którego recenzję znajdziecie tutaj). Wreszcie postanowiłam dać dalmatyńczykom jeszcze jedną szansę. Seans, odbyty przed kilkoma dniami uświadomił mi, że ich historię naprawdę da się lubić.
Walt Disney przyzwyczaił swoich widzów do swoistej sinusoidy, objawiającej się w lawirowaniu pomiędzy realizmem, a światem wyjętym z cukierkowego snu. Opuszczamy magiczny zamek Śpiącej Królewny, by przekroczyć skromne progi jednej z londyńskich kawalerek. Panem skromnych włości jest Roger Radcliffe, lekko ekscentryczny kompozytor. Mieszka on wraz z dalmatyńczykiem, Pongo. Znudzony starokawalerstwem (swoim, jak i właściciela) pupil, stawia sobie za punkt honoru znalezienie godnej partii dla obojga. Splot szczęśliwych wypadków wiąże Rogera z Anitą, której nakrapiana suczka Perdita zakochuje się z wzajemnością w Pongo. Para staje na ślubnym kobiercu, zaś psy zostają obdarzone pokaźnym miotem, na który składa się 15 szczeniąt. Szczęście obojga duetów nie trwa długo. Sielankę przerywa dawna znajoma Anity z czasów szkolnych Cruella De Mon. Nowonarodzone pieski jawią się tej fanatycznej miłośniczce naturalnych futer niczym zwycięski los na loterii. Składa Radcliffom propozycję kupna szczeniaków, którą to para zdecydowanie odrzuca. Kobieta ani myśli zaakceptować taki stan rzeczy. Na swoich usługach ma dwójkę oprychów, to właśnie im zleca porwanie zwierząt.
Sami przyznacie, że fabuła brzmi intrygująco. Co mogło zagrozić tak dobremu pomysłowi? Zdecydowanie zbyt wielkie przywiązanie do innego psiego hitu, sprzed kilku lat. Zapewne nikogo nie ucieszyłby odgrzewany kotlet, który wydają się sugerować pierwsze linijki scenariusza. Mamy czworonogi, są i właściciele... Okazuje się jednak, że nic bardziej mylnego.
W „Zakochanym Kundlu” widzowie uraczeni zostali uroczym, ale wciąż standardowym love story. Schronisko czy postać hycla wprowadzały niezbędne napięcie, mimo to, pierwsze skrzypce grało uczucie głównych bohaterów. Z kolei druga animacja obfituje w pełnokrwiste pościgi i intrygi. Jak głosi znane porzekadło „akcja goni akcję”. W fabule znalazło się nawet miejsce dla Scotland Yardu.
Duet Pongo & Perdita również jest zgoła różny od – nazwijmy ich w uproszczeniu – odpowiedników. „Panów” zasadniczo odróżnia kwestia rodowodu. Bezpański Tramp wykazuje nieco inne podejście do otaczającego świata, aniżeli Pongo. Ten drugi jest niezwykle lojalnym towarzyszem Rogera (nazywa go swoim „zwierzakiem”). Można sądzić, w oczach ceniącego sobie wolność Trampa, podobne zachowanie byłoby prawdziwą ujmą. Podczas całej przygody zostały zaprezentowane różne strony osobowości Pongo. Wykazano, że jest inteligentny i pomysłowy. Dzięki sprytowi był w stanie z łatwością przechytrzyć przebiegłą Cruellę. Podobne cechy można przypisać Perdy, jednak tylko wówczas, gdy w grę wchodzi wola walki. W przeciwnym wypadku to ona napędza psi tandem głosem zdrowego rozsądku. Elegancja, jaką reprezentuje całą sobą, nie przeszkadza jej stąpać twardo po ziemi. Stanowczość (a czasem nawet surowość) zdecydowanie odróżnia ją od Lady, żyjącej – przynajmniej do pewnego momentu – w oderwaniu od rzeczywistości, tak różnej materialnych luksusów.
Animacja, bardziej niż miało to miejsce w przypadku Zakochanego Kundla, skupia się również na ludziach. Właściciele psiaków mają dokładnie zarysowane charaktery. Obydwoje, Roger i Anita wręcz tryskają pozytywną energią. Każdy z nich ma swój indywidualny sposób bycia, zaś w duecie stanowią idealne dopełnienie. Co ważne, swoich pupili traktują jako równych sobie. Potrafią otoczyć troskliwą opieką całą gromadę szczeniaków, bez względu na to czy liczy ona 15 czy 99 sztuk. Gdy w grę wchodzi dobro psiej rodziny, nie boją się stawić czoła nawet straszliwej Cruelli.
Skoro o głównej antagonistce mowa... Myślę, że nie przesadzę, umieszczając ją na szczycie rankingu najstraszliwszych disneyowskich złoczyńców. Główni bohaterowie słusznie charakteryzują ją jako „czarownicę”, „diabelską kobietę”. W odróżnieniu od swoich „kolegów po fachu”, występujących w poprzednich produkcjach (Królowa Kier, Diabolina czy macocha Kopciuszka), Cruella nie jest intrygantką. Zamiast tego działa wyłącznie pod wpływem impulsu, dlatego też jest tak bardzo podatna na lekkomyślne zachowania (tutaj wystarczy chociażby wspomnieć szaloną gonitwę pod koniec animacji). „Futrzana” obsesja doprowadza kobietę do morderczego szaleństwa. Ostateczna klęska jej działań dopełnia się nie za sprawą instynktu zwierząt, ale jej własnej nieustępliwości.
Film jest punktem zwrotnym w historii animacji Walta Disneya. Produkcja zasygnalizowała zmianę stylu graficznego. Dalmatyńczyki zrodziły się metodą szkicową, jakże odmienną od tego, codotychczas serwowało studio. „Szarpane” krawędzie robią wrażenie, stanowią dodatkowy smaczek, dzięki którym animację ogląda się z taką przyjemnością. W przeciwieństwie do wielu innych filmów z dorobku Disneya, produkcja ta nastawiona jest raczej na dialog, aniżeli elementy musicalowe. Na animację składają się jedynie trzy piosenki, z których tylko jedna (Cruella De Vil) odgrywa znaczącą rolę. Dla wielu odbiorców, krótsze lub dłuższe wstawki muzyczne pełnią jedynie rolę „zapychacza”, dlatego przygody nakrapianych piesków powinny przypaść do gustu szerokiemu gronu.
Jeśli tylko macie ochotę, namawiam, aby (podobnie jak ja) dać dalmatyńczykom szansę. Mimo iż na pierwszy rzut oka nie ma co liczyć na fajerwerki, to naprawdę ciekawa, momentami nawet straszna (Cruella!) historia.
Udanego seansu!
Na podstawie: https://disney.fandom.com/wiki/One_Hundred_and_One_Dalmatians
Kolejna super recenzja :D Zgadzam się co do Cruelli, jest świetna!
OdpowiedzUsuńBabka z pazurem, choć niezaprzeczalnie szalona. Dziękuję!
UsuńBardzo podoba mi się ten nowy rodzaj grafiki ��
OdpowiedzUsuńMa w sobie namiastkę prawdziwego "starszego" Disneya!
UsuńGdybym miała wybierać między dalmatyńczykami a zakochanym kundlem, wybrałabym tego drugiego
OdpowiedzUsuńPrzyznam szczerze, że u mnie byłby podobny werdykt, ale to chyba głównie za sprawą sentymentu :) Pozdrawiam!
Usuń